Wpisy

Rowerem znad Morza Czarnego w Bieszczady cz.6. Transylwania – czyli piękniejsza Rumunia za lasem.

Za oknem znów rowerowa pogoda wracamy zatem do naszej rowerowej opowieści o wędrówkach na dwóch kółkach.

Po tygodniu wędrówki wspinając się Drogą Transfogarską na wysokość ponad 2000 m n.p.m., stając nad brzegiem jeziora Balea spoglądamy na północ. U naszych stóp wstęgi serpentyn, którymi rankiem ruszymy w dół, zachodzące słońce powoli zmienia krajobraz widocznej w oddali Kotliny Siedmiogrodzkiej. Za naszymi plecami potężne masywy Moldoveanu i Negolu, dwóch najwyższych szczytów rumuńskich Karpat, odbijające się w wodach jeziora, nad którego brzegiem w schronisku postanawiamy przenocować. Należy się nam nagroda za wczorajszą wspinaczkę. Ale nie śpieszy nam się na nocleg, do ostatniego promienia słońca obserwujemy toczący się spektakl natury.

 

Nocleg w schronisku w cenie hotelu, ale za to śniadania nie trzeba robić, otwieram oczy spoglądam przez okno a tu … oddział polskiego wojska naciera na schronisko. Lekka konsternacja, bo fakt -telewizji nie oglądamy, człowiek tydzień bez mediów a tu takie rzeczy! Jak się okazuje to nie bratnia inwazja, lecz szkolenie polskiej piechoty górskiej w ramach współpracy z rumuńska armią. Żołnierze przeglądają mapy, aktualizują aplikacje  w telefonach i szykują się do wymarszu w szczytowe partie Karpat, będą atakować Negolu w wojskowym rynsztunku. Chyba jeszcze niejedną osobę na szlaku lekko spłoszą, na szczęście naszywki dobrze widoczne i szybko się wyjaśni, że to nie zielone ludziki z Donbasu Karpatami się przedzierają.

Przed zjazdem, jaki już nas kusi za przełęczą, trzeba sprawdzić hamulce, mocowanie sakw i  bagażników, ubrać coś wiatroszczelnego, zamocować kamery, aparaty i jazda w dół. Nasze fotoreporterskie zacięcie nie pozwala nam na przegapienie takiej okazji i co chwilę na poboczu zatrzymujemy się, żeby zrobić kolejną fotkę wijącej się zboczem doliny drogi. Ale jako szlakowy naszego rowerowego teamu stwierdzam po piątym postoju – koniec. Teraz mkniemy w dół! Blisko 20 kilometrów zjazdu to prawdziwa frajda, nauczeni doświadczeniem zmiennej nawierzchni rumuńskich dróg pilnie obserwujemy, co się dzieje, bo kilka ryzykownych skoków już na początku było. Dziesiątki zakrętów nie pozwalają na rozwinięcie optymalnych prędkości, ale i tak jest bardzo przyjemnie. Gdy lądujemy u stóp Karpat, z zachwytem spoglądamy na to co za nami i przed nami. Potężne góry z lekko ukrytymi w chmurach szczytami wznoszą się nad malowniczym krajobrazem Transylwanii. Jesteśmy w zupełnie innym świecie, na południu było płasko, topornie i socrealistycznie a tu już pierwsza wioska zachwyca nas piękną architekturą. Cartisoara ma już w sobie tego ducha wsi saskich Siedmiogrodu. Te tereny podgórskie, podobnie jak na Dolnym Śląsku Piastowie, królowie węgierscy zaczęli zasiedlać w XII wieku przybyszami z ówczesnego Świętego Cesarstwa Rzymskiego, czyli z dzisiejszych terenów Niemiec, stąd można dostrzec pewne podobieństwo w sposobie lokowania wsi, jak i samej architekturze tych dwóch regionów Europy. Wraz z biegłymi w sztuce budownictwa Niemcami, czyli po węgiersku Sasami, przybyli cystersi ze swoimi – jak na owe czasy nowoczesnymi – zabiegami agrarnymi i dawna lesista kraina najeżdżana przez Pieczyngów, otoczona powstającymi siedmioma warowniami, stała się bogatym Siedmiogrodem.

Jedziemy wzdłuż Oltu w kierunku Fogaraszu, jako że jedziemy drogą DN1 to ruch „pierwsza klasa”, na szczęście minimalne pobocze pozwala na płynną jazdę i kilometry na liczniku szybko się przesuwają. Mkniemy przez kolejne miejscowości, których niestety czasy świetności minęły, nie tak dawno bo 30 lat temu. Sasi z racji swych niemieckich korzeni i wieloletniej przynależności do państwa węgierskiego, któremu Siedmiogród w ramach układu z Trianon odebrano w 1920 r. byli przez lata w socjalistycznej Rumuni obywatelami drugiej kategorii. Po Rumuńskiej Jesieni Ludów odżyły na krótko nadzieje na poprawę sytuacji, ale zmiany były tylko symboliczne, złagodzenie polityki wizowej przez RFN spowodowało masowy odpływ ludności niemieckojęzycznej z Siedmiogrodu i w ciągu kilku lat wyjechało blisko 85%  populacji. Wiele domów stoi zatem pustych, popadają w ruinę albo jest zasiedlana przez Romów, czyli … popada w ruinę. Smutny to widok, ale na horyzoncie już lśni złotem kopuła  katedry Ioan Botezătorul, a po naszemu Jana Chrzciciela w Fogarasz.

Tu musimy podjąć decyzję jak dalej wędrować i który z siedmiu saskich grodów odwiedzić, wszystkie zachwalane w przewodnikach, a na dodatek musimy koniecznie odwiedzić choć kilka wyjątkowych w tym regionie, wpisanych na Listę UNESCO kościołów warownych. Liczymy kilometry, przeliczamy na dni w siodełku, postanawiamy ominąć Brasov i wybrać jako punkt odniesienia Sighisoarę. Trochę żal, ale podróż rowerem ma to do siebie, że trzeba umieć podejmować decyzje logistycznie uzasadnione bo do domu jeszcze bardzo daleko. Opuszczamy zatem główną drogę i zjeżdżamy na transylwańskie bezdroża.

Zabrzmiało złowieszczo, ale asfalt jak na razie jest, tylko jak się okazuje po kilku zakrętach zaczynamy wspinaczkę ponownie w górę. Gdyby nie atakujący znów upał, było by znośnie, nawet w cieniu nie można spokojne odsapnąć, bo z kolei atakują komary. I tak wjeżdżamy na grzbiet ciągnących się po horyzont wzgórz Wyżyny Siedmiogrodzkiej. Widoki znów rekompensują zmęczenie, z jednej strony mamy panoramę łańcucha Karpat a z drugiej wzgórza przykryte falującymi na wietrze łąkami. Jedziemy od jednej saskiej wsi do drugiej, nie często tu spotykają takich turystów, o czym dają nam  wyraźnie znać miny mijanych romskich dzieci, niemal w każdej z nich. Zadowoleni z wyboru tej trasy, podziwiamy kolejne miejscowości, mając za cel na ten dzień miejscowość Viscri. Nie tracimy czasu na dłuższe postoje, choć powoli zmęczenie daje o sobie znać. I kto by pomyślał, że ostatecznie nasz energetyczny zapas wyczerpie na ten dzień Dacia. Wjeżdżamy do wsi Dacia a tu jakiś chłopina pcha samochód, może to i była nawet dacia, mijamy go i nam się żal zrobiło, żar się z nieba leje, auto ni rusz nie chce odpalić. Zostawiamy rowery i proponujemy że popchniemy. Na co chłop wskakuje za kierownicę a my pchamy, pchamy i pchamy, rozpędziło się nieźle, ale po stu metrach stwierdzamy, że gość nie odpala tylko sobie radośnie kieruje. A my robimy za silnik. Masakra, ten zryw dobrej woli, nieoczekiwanie kosztował mnie tyle, że nie mam siły dalej kręcić. Odpoczynek nie poprawia sytuacji, odzywa się może też brak porządnego w tym dniu posiłku, męczę więc kolejne kilometry zrywami, na szczęście Viscri już blisko.  Docieramy do tablicy informującej, że dotarliśmy na miejsce.  Dotarliśmy do miejsca, w którym kończy się asfalt i wjeżdżamy w zupełnie inny świat, cofając się w czasie.