Wpisy

Rowerem znad Morza Czarnego w Bieszczady. część 4 – W kierunku Karpat.

Lądujemy na rumuńskiej ziemi, wilgotność powietrza w dolinie Dunaju chyba 100%. Kontrola dokumentów, w tym paszportu covid’owego i na horyzoncie Giurgiu, idąc od południa – jak podbijający Wołoszczyznę Turcy – wjeżdżamy do miasta będącego dunajskimi wrotami do tej historycznej krainy.  To blisko 70 – cio tysięczne miasto ma ciekawe powiązanie z Opolem. Książę Transylwanii Zygmunt Batory, bratanek naszego króla Stefana Batorego, który podbijał Wołoszczyznę przeganiając osmańskich najeźdźców pod murami twierdzy … (no właśnie jak to odmienić, zaryzykuję zatem)  giurgiańskiej, po swych sukcesach na polach bitwy postanawia jednak poświęcić się kapłaństwu. Żonie pozostawia wolną rękę, zrzeka się tronu Siedmiogrodu i z cesarzem Rudolfem II wymienia go na księstwo opolskie! Kto był w Siedmiogrodzie pewnie się zastanawia, gdzie tu interes? Do takiego samego wniosku doszedł i sam zainteresowany, zażądał po kilku miesiącach zwrotu swych dóbr, ale to już inna i raczej smutna historia.

W tropikalnym klimacie Giurgiu  w grillowej budce zamawiamy pierwszy obiad, po raz pierwszy używając rumuńskiego języka. Na czym polega metodologia posługiwania się językiem obcym…? Staje człowiek w długiej kolejce, następnie przysłuchuje się kolejnym zamawiającym, co mówią i co im podają, zasadniczo największa ilość klientów kupuje to, co najlepsze, przy zamówieniu poległem na pytaniu dodatkowym „czy chcę na wynos”, ale ostatecznie kiełbaski z kartoflami smakowały, że o napojach nie wspomnę.

Pokrzepieni i zaprowiantowani ruszamy w kierunku na Pitesti, pierwsze kilometry za miastem już nam mówią, że łatwo nie będzie, ruch na drodze spory i powracają wspomnienia sprzed lat. Technologia budowy rumuńskich dróg w wielu przypadkach opiera się na robieniu dylatacji pomiędzy wylewanymi fragmentami jezdni. Po latach zamienia się to w klasyczną patatajkę, dla obładowanego roweru to koszmar, że nie wspomnę o rękach, plecach i … innych częściach ciała rowerzysty. Staramy się trzymać tempo, ale pod wieczór w Vadu Lat (w wolnym tłumaczeniu – Wadliwej Gumie) następuje awaria, z opony roweru Romana ucieka powietrze, sprawdzamy. Opona i dętka cała, niestety okazuje się że to awaria zaworu. Nim do tego doszliśmy mija – po różnych perypetiach i zmęczeniu – godzina. Nie ma wyjścia, trzeba szukać obozu, a tu jak na złość nie ma gdzie. Dopiero opędzając się od setek komarów rozbijamy się gdzieś na łące. Duchota w namiocie, a zmęczenie sprawia, że śpi się fatalnie.

Rano wstajemy skoro świt i ostro kręcimy w kierunku Gaesti, upał nie odpuszcza, znów przy asfalcie 40 stopni. Krajobrazy marne, ciągnące się kilometrami monotonne wioski z zabudową w kwadraciaki, nie ma na czym okaz zawiesić. A w Gaesti jeszcze gorzej,  dobrze że trafiamy na kantor, wymieniamy walutę okazując dowody osobiste, potwierdzając że jesteśmy obcokrajowcami (bo wyglądamy jak tubylcy)  i znajdujemy sklepik z przepyszną pizzą z rzymskiego pieca.

Mam czasami wrażenie, że ta część Rumunii, historyczna Muntenia jest ogołocona z wszelkich możliwych atrakcji, krajobraz dobija swoja jednostajnością, a każda mijana miejscowość jest  klonem poprzedniej, zmienia się tylko wystrój odwiedzanych przez nas wiejskich sklepów, do których musimy co chwilę zaglądać aby napić się czegoś chłodnego. Z ulgą przyjmuję pojawiające się na horyzoncie Pitesti, zapowiadające zmianę drogi.

To ponad 150 tysięczne miasto jest zderzeniem największego gospodarczego sukcesu Rumunii i największej traumy czasów komunizmu. Nieopodal miasta znajdują się potężne fabryki samochodów Dacia, które podbijają nie tylko  europejskie rynki motoryzacyjne. Jednak cieniem na miasto kładzie się „eksperyment Pitesti”. To w komunistycznych więzieniach tego miasta poddawano ludzi niewyobrażalnym torturom, które zmieniały ofiary w katów. Stworzony bestialski system reedukacji więźniów wyrwał się spod kontroli samych władz i po kilku latach został zakończony, a zacierając jego ślady osądzono i stracono część jego uczestników.

Przemykając głównymi arteriami Pitesti kierujemy się na drogowskazy  z numerem „7C”. Bo właśnie za miastem zaczyna się nasza długo oczekiwana Droga Transfogarska. Ta przeprawa przez Karpaty wymaga sporego zapasu energii, dlatego plan mamy taki, aby poszukać dogodnego noclegu i po kilku marnych nocach w końcu porządnie odpocząć. Niestety okolica nie sprzyja naszym planom, niemal ciągła zabudowa wzdłuż całej drogi. Co prawda mamy za Pitesti potężne zbiorniki wodne na rzece Ardżesz, ale wybieramy złą trasę i po naszej stronie nie ma kompletnie dostępu do brzegu jeziora.

Przeszukuję mapę w aplikacji maps.me i okazuje się, że za kilka kilometrów powinniśmy dotrzeć do  czynnego pensjonatu. Gdy zaczęło się już powoli ściemniać,  pojawiła się przed nami brama wjazdowa do „Pensiunea Mara”. Ten dzień zakończyliśmy bardzo dobrze, porządna kąpiel, przeprane ubrania, wygodne łóżko, Timisoerana w ręce i zmagania Anglików z Duńczykami na EURO. Na drugiej połowie meczu zasnąłem. Na szczęście, bo kolejny dzień to wspinaczka na Transfogarskiej.

Rowerem znad Morza Czarnego w Bieszczady cz.2. Klątwa Jeźdźca z Madary.

Bułgaria to zdecydowanie nie jest raj dla rowerzystów, na drodze nie spotykamy ich zbyt wielu, a i drogi temu nie sprzyjają. To zdecydowanie raj dla fanów motoryzacji w wersji oldtimer. Można tu w każdej większej miejscowości kupić samochody królujące na drogach w Europie Zachodniej w latach 80-tych, w Polsce na przełomie wieków a obecnie mknące po bułgarskich bezdrożach. A że podzespoły są trudno dostępne w sklepach, to small biznes bułgarski opiera się na handlu częściami zamiennymi, wulkanizacji oraz wszelkich naprawach wykonywanych przez lokalnych wirtuozów mechaniki samochodowej. Jedni tworzą wspaniałe dzieła, których nie powstydziły się klasyczne parady zabytkowych aut, inni raczej wzorują się na dziełach Picassa… ale o gustach się nie dyskutuje.

Rowerzysta z sakwami wśród fanów motoryzacji wzbudza prawdziwe zainteresowanie. Pierwsze pytanie, które zazwyczaj słyszymy, gdy okazuje się, że po bułgarsku nie rozumiemy to „Are you German?” co od razu kojarzy mi się z moim ulubionym filmem „Piąty element”. Dla tych co nie mieli okazji obejrzeć wyjaśniam, iż – delikatnie to ujmując – przypominamy istoty z innego świata. Bo i po co w temperaturze 40 stopni, zasuwać obładowanym rowerem przez raczej nieatrakcyjne z punktu widzenia kierowców okolice. Ale dla nas liczy się cel.

Do wykutego w skale Jeźdźca z Madary docieramy późnym popołudniem. Droga nie jest zbyt ciekawa, mnóstwo aut, upał i jedyna rekompensata to aromatyczne pola lawendy. Późnym popołudniem docieramy do podnóża wzniesienia, na którego stromych ścianach wykuto majestatyczną postać legendarnego bułgarskiego wodza Khana Tervela. Ostatni odcinek drogi do turystycznego centrum będącego punktem wyjścia na platformę widokową to dwunastoprocentowa wspinaczka i pierwsze wpychanie roweru pod górę. Na szczęście tylko kilometr! Bilet w przystępnej cenie, ruszamy długimi ścianami na spotkanie z historią Bułgarów, w końcu nie na darmo nadłożyliśmy drogi. Entuzjazm związany z szansą na spotkanie z jedyną tego typu atrakcją w Europie szybko jednak mija. Gdzieś w oddali na oświetlonej słońcem ścianie majaczy jakaś postać, coś co wydawało mi się platformą widokową z której można by podziwiać relief, jest raczej pozostałością zamysłu … nie wiadomo kogo i czego. Stalowa, rurowa konstrukcja przytłacza wszystko, niszczy klimat miejsca. Kilka szybkich fotek i skrywam się w cieniu, zoom w aparacie pozwala przyjrzeć się postaci z bliska i tyle. Lekko zdegustowany schodzę na dół, a bilet przestaje mi się wydawać już tani. Kilka łyków wody, trochę narzekania, że szkoda było w upale nadkładać kilometrów, nabijamy się z potężnego Khana i lwa-kuny u jego stóp. I puszczamy się w dół…
Potęgi jednak starożytnych mocy lekceważyć nie wolno, jedna mała, niepozorna dziura na zjeździe i karma wraca. Po małej przekąsce i mrożonej kawie w cieniu wsiadam na rower a tam flak. Oglądam koło, niby wszystko ok, pompuję, ciśnienie trzyma,  ale po chwili znów powietrze schodzi. A potem przez ponad dwie godziny wymieniamy, dętkę, oponę, kolejną dętkę a po chwili jeszcze jedną, ostatnią! I przez kilka kilometrów męczymy się aby koło ułożyło się na obręczy. A ze skalnego klifu gdzieś z oddali bułgarski wódz spogląda na nas, coś mi się zdaje, że z delikatnym uśmiechem na kamiennej twarzy.

Dzień po tej nerwówce nie układa się, ruch na drodze straszny, długie, męczące podjazdy, nerwowi kierowcy, wypiliśmy cały zapas płynów. I gdy już mam dosyć i snuję czarne wizje dalszej wędrówki, pojawia się nadzieja. Postanawiamy odbić i pojechać inną trasą dalej, krajobraz się zmienił, droga spokojniejsza, znów pojawiły się pola lawendy, plantacje truskawek, czarnej porzeczki, jedyne czego brakuje to kilku solidnych łyków zimnej coli. Gdzieś z tyłu pojawiają się ciemne burzowe chmury, które mobilizują do mimo wszystko intensywniejszej jazdy. Na szczęście Bułgarzy lubią z braku innych atrakcji biesiadować pod sklepem w sobotnie popołudnie, trafiamy na otwarty sklep, robimy zapasy i postanawiamy szukać miejsca na nocleg. Tym razem nie będzie luksusów, w wysokiej trawie nad brzegiem rzeki, atakowani przez hordy wściekłych komarów rozbijamy namiot i dusimy się w parnym namiocie.

Noc nie była miła, snu niewiele. Ale rano wiemy, że aby pozbyć się „klątwy” rzuconej przez Jeźdźca z  Madary, trzeba poszukać antidotum. Wyznaczamy nowy cel – wykute w skale cerkwie w Iwanowie, kolejna z bułgarskich atrakcji z Listy UNESCO.

Nowy dzień, nowe siły. Postanawiamy ominąć łukiem Razgrad, mam nadzieję, że fani Łudogorca mi to wybaczą.  Wybieramy boczne drogi może trochę bardziej wyboiste,  ale spokojniejsze. W Popowie robimy smaczne zakupy na targowisku i nawet udaje się nam odszukać sklep rowerowy, gdzie kupujemy nowe dętki. Z nową energią ruszamy dalej, no może tylko kierunek na miasteczko Dwie Mogiły nie jest najszczęśliwszy, ale nowe atrakcje przed nami.