Wpisy

Rowerem znad Morza Czarnego w Bieszczady. część I – Czarnomorska aklimatyzacja.

Na pierwszą rowerową podróż wyruszyłem 20 lat temu, z przyjacielem stwierdziliśmy, że wskoczymy na rowery w Ząbkowicach i odwiedzimy Pragę.  Kompletnie nieprzygotowani, co prawda z namiotem, śpiworem i karimatą, wylądowaliśmy tego samego dnia na przedmieściach stolicy Czech, następnego dnia zwiedzaliśmy Złotą Pragę przepychając nasze rowery przez zakamarki Hradczan. Trzy dni wędrówki pozostawiły w nas mocne postanowienie – trzeba to kontynuować. I tak co roku ruszamy w różne zakamarki Europy, objeżdżaliśmy norweski Fiordland, wspinaliśmy się na Etnę, pielgrzymowaliśmy na Camino, walczyliśmy z gruzińskimi ścieżkami Swanetii.

Jak wszystkich zatrzymała nas pandemia, ale to wykorzystaliśmy w ubiegłym roku na wędrówkę po polskim szlaku Green Velo, było pięknie, ale nas ciągle coś pcha dalej. Planowanie w tym roku było trudne, systematycznie odpadały kolejne warianty podróży, na które mieliśmy ochotę, najpierw Islandia, potem Portugalia, w desperacji zerknąłem na stronę LOT-u i zrodziła się myśl – lecimy nad Morze Czarne, ale co dalej. Szybka analiza mapy i rowerowych aplikacji pozwoliła mi oszacować, że aby na dwóch kółkach wrócić do Polski najkrótszą trasą mamy około 1200 kilometrów. Pozostało jednak kilka kluczowych niewiadomych… czy aby w trakcie naszej podróży nie zmienią się lokalne obostrzenia i  co najważniejsze – jaka jest nasza kondycja. Przechorowanie wszystkim znanej choroby, brak systematycznych treningów mogą okazać się kluczowe. Ale cytując naszego survivalowego ulubieńca – przygody spotykają tylko ludzi nieprzygotowanych! Zakupiłem bilety i zaczęło się pakowanie sakw i smarowanie roweru.

Przygotowanie do takiej podróży nie zabiera nam zbyt wiele czasu, dwudziestoletnie doświadczenie i nagromadzony ekwipunek, pozwala spakować się w kilka godzin, jedynym ograniczeniem jest waga bagażu do samolotu. Rowery częściowo demontujemy i pakujemy do kartonów. W piątkowe popołudnie wraz z tłumem turystów wsiadamy do samolotu i po niespełna dwóch godzinach lądujemy, podziwiając przez okna wybrzeże Morza Czarnego w Burgas.

Wita nas ciężkie, duszne powietrze, ale to tylko chyba tylko moje wrażenie. Entuzjastycznie nastawieni turyści płynnie (po covidowej prowizorycznej kontroli) z samolotu przesiadają się w klimatyzowane autokary, jeszcze tylko dreszczyk emocji przy zakwaterowaniu (czy aby na pewno zdjęcia z internetu odpowiadają rzeczywistości) i szybki spacer na urokliwe wybrzeże – Złote Pisaki! Tu się oddycha 🙂

A my cierpliwie wyciągamy rowery z kartonu i skręcamy sprawdzając każdy detal, bo droga przed nami długa, potem szybki rajd do lokalnego marketu po butle gazowe i zapasy żywności na drogę i pierwsze kilometry znikają pod kołami. Powoli zapada zmrok i w planie mamy rozbicie się gdzieś w pobliżu plaży, trzeba zatem poszukać czegoś przyzwoitego na nocleg.

Po kilku kilometrach przy nadmorskiej ścieżce rowerowej trafiamy na parking dla kamperów, idealnie! Zwłaszcza, że z pobliskiej knajpki dobiega niesamowity zapach smażonej ryby i odgłosy bułgarskich komentatorów, karcących Hiszpanów za nieporadną grę. Caca i smażone kartofle (w wolnym tłumaczeniu) plus szklaneczka lokalnego nektaru, smakują doskonale, na deser pierwszy piękny zachód słońca. Z chowającego się za solankowo-błotnymi akwenami słońca wyłaniają się niczym zjawy umazani leczniczym mułem ostatni entuzjaści naturalnego czarnomorskiego SPA. Po wyśmienitej kolacji pozostało jedynie rozbić namiot i szykować się do wytyczania nowego rowerowego szlaku z Burgas w Bieszczady.

Tu konieczne jest kilka słów wyjaśnienia. Podróżując na rowerze jesteśmy kompletnie samowystarczalni, wyposażeni w namiot, podręczną kuchnię a nawet prowizoryczną łazienkę, planujemy trasę, a miejsca postoju, biwakowania pojawiają się same po drodze, czasem jest to pole namiotowe, czasem jakieś odludzie, trafia się momentami niewiarygodna „miejscówka”, która swoją scenerią zapiera dech, dlatego taka podróż jest nieprzewidywalna. Jest cel, teoretyczna trasa, a droga dyktuje swoje warunki, które przyjmujemy, z którymi się czasem musimy mocno zmagać, ale odpłaca się tym, co najpiękniejsze, niezapomnianymi przeżyciami.

W sobotni poranek, moczymy stopy w falach Morza Czarnego i ruszamy w głąb Bułgarii, cel pierwszy to pojawiający się na wszystkich monetach lokalnych „groszy” jeździec z Madary. Wykuty w skale wczesnośredniowieczny relief, który sami Bułgarzy wybrali sobie w głosowaniu jako symbol narodowy, wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO, czyli wart zobaczenia.

Pierwsze kilometry to oswojenie się z wagą i balansem roweru. Potem już pójdzie z górki! Niestety w szybkim planowaniu nie wzięliśmy pod uwagę, że aby dotrzeć do legendarnego bułgarskiego wodza, trzeba pokonać Starą Płaninę, pasmo górskie będące granicą historycznej Tracji. Czyli jednak będzie pod górkę! Mijając kolejne wsie i miasteczka przyzwyczajamy się do lokalnego klimatu i stylu jazdy Bułgarów, którzy z klasyczną fantazją południowców uważają rowerzystów za przeszkodę na drodze a nie jej użytkownika, to cenna wiedza, gdy widzimy jadącą naprzeciw obładowaną ciężarówkę a za plecami słychać charczenie kolejnej. W tempie błyskawicznym temperatura zmusza nas do poznania lokalnego asortymentu napojów chłodzących oraz realnej wartości lokalnej waluty.

Postanawiamy po kilku kilometrach drogi tzw, krajowej zjechać w podrzędną, bo plan zakłada jednak dojechanie do Polski, a nie dowóz innym środkiem transportu. Tu jednak mała niespodzianka, droga w kierunku na Szumeń w przebudowie, mniejszy ruch, ale za to większe wertepy. Na kilkudziesięciokilometrowym odcinku możemy podziwiać przeróżne technologie naprawy nawierzchni, niektóre budzące głęboką refleksje nad właściwym wydawaniem środków z UE 🙂

Lawirując pomiędzy kolejnymi wzgórzami wjeżdżamy w krainę trochę inną niż turystyczne zagłębie Złotych Piasków, tu jedyną atrakcją, z której korzystamy i my, są wioskowe i małomiasteczkowe sklepiki, pod którymi tętni lokalne, trochę smutne życie. Największe wrażenie robi na nas Jankowo, niemal wyludniona południowa jego część, z opuszczonymi popadającymi w ruinę gospodarstwami, gdzieniegdzie widać ślady chęci odbudowy choćby budynków mieszkalnych, ale te próby robią na nas jeszcze bardziej przytłaczające wrażenie, kolaż stworzony z  walających się wokół materiałów budowlanych bardziej przypomina południowoamerykańskie fawele niż europejskie miasteczko.

Mimo to za Jankowem robimy pierwszy postój, lawendowe pole i dostęp do ujęcia świeżej wody trochę łagodzą smutne wrażenia z ostatnich godzin wędrówki.

Na ciąg dalszy opowieści zapraszam wkrótce.

Bogdan Tuła