Wpisy

Rowerem znad Morza Czarnego w Bieszczady – cz. 5 – Droga Transfogarska

DRUM BUN – żegna nas napis, tuż za pensjonatem, w którym spędziliśmy ostatnią noc. „Szczęśliwej drogi” – dziś przydałoby się nam coś więcej niż szczęście, po dobrze przespanej nocy w wygodnym łóżku jest energia, którą trzeba wykorzystać na zdobycie Drogi Transfogarskiej. Już poranek wskazuje na to, że dziś na drodze będzie większy ruch. Wjeżdżamy na kultową drogę, zaliczana do najpiękniejszych widokowo dróg Europy, Włosi mają swoją drogę na przełęcz Stelvio, Norwedzy – Trollstigen, Austriacy – Grossglockner Hochalpenstrasse, a Rumuni Drogę Transfogarska i Transalpinę. Nam się trafia Transfagarasan, przeprawa przez będące częścią Karpat Południowych Góry Fogaraskie. Wdrapać się trzeba będzie na wysokość ponad 2000 m n.p.m.
Nim zapuścimy się w góry, ostatni postój na uzupełnienie zapasów i kawę w Curtea de Arges, choć miasto to posiada piękne zabytkowe cerkwie, nie jesteśmy w stanie skupić się na zwiedzaniu, w głowie już tylko układamy taktykę na zdobywanie podjazdu. Za miastem pojawiają się pierwsze poważniejsze wzniesienia a po 10-ciu kilometrach rozpoczyna się wspinaczka. Droga Transfogarska wije się mnóstwem serpentyn w górę, znajduje się na niej 830 większych lub mniejszych mostów i wiaduktów – to wszystko tworzy niesamowity krajobraz, którego możemy posmakować już na pierwszych fragmentach wspinaczki. DN7C, jak oznaczona jest ta droga, to wielki projekt dyktatora Nicolae Ceausescu. Budowana w latach 1970 – 1974 droga miała być arterią służącą przerzuceniu przez Karpaty wojsk rumuńskich w razie agresji Związku Radzieckiego. Obawiał się on bowiem, że po wkroczeniu wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji w ramach Operacji „Dunaj”, którą potępił, przyjdzie teraz kolej na Rumunię. Wzmacniał zatem zdolności obronne między innymi właśnie takimi inwestycjami, które na szczęście nie zostały nigdy wykorzystane militarnie a dziś stanowią jedną z największych atrakcji Rumunii.


Droga prowadzi przez las, mijamy kolejnych zmotoryzowanych turystów, ale spotykamy wreszcie rowerzystów sakwiarzy – para ze Szwajcarii, która z Bukaresztu jedzie do Zakopanego! Mniej obładowani jadą przodem, a my swoim tempem za nimi. Za jednym z zakrętów widzimy nagle, jak chłopak wymachuje w naszą stronę i krzyczy – „URSU, URSU”! Faktycznie – na poboczu drogi siedzi niedźwiedź! Co prawda przewodniki ostrzegają przed taką sytuacją, ale raczej na odludziu się tego obawialiśmy. A tu przy drodze stoi sobie miś, wyraźnie zainteresowany mijającymi go samochodami, że nie wspomnę o rowerzystach. Co robić, auta zwalniają przy nim, pasażerowie i kierowcy kręcą filmiki, a my zastanawiamy się, co dalej. Jeden z przygotowanych na taką sytuację kierowców obrzuca miśka petardami, ale on tylko na chwilę chowa się za obrzeżem jezdni, by po kilkudziesięciu sekundach pojawić się znowu. Raczej nie mamy ochoty razem z kolegą Szwajcarem sprawdzać, jak szybko niedźwiedź rozpędza się do naszej prędkości, tym bardziej, że nie wiadomo czy za zakrętem będzie z górki czy pod górę. Jeden z kierowców samochodu proponuje nam, by się ukryć za autem a on wolno jadąc odgrodzi nas od zwierzęcia. Podejmujemy taką próbę. Głośno trąbiąc kierowca rusza, za nim dołączają kolejni a my za tą barierą kręcimy pod górę ile sił w nogach. Pierwsze spotkanie z dziką naturą Rumunii za nami, jak się okazuje nie ostatnie.


Wijącą się drogą w górę ruszamy dalej, teraz jednak już nie tylko podziwiamy krajobraz, ale i wypatrujemy czy aby za zakrętem nie czai się kolejny niedźwiedź. Tak docieramy dość szybko nad jezioro Vidraru. Potężna zapora spiętrza wody rzeki Ardżesz tworząc urokliwe, położone blisko 850 m n.p.m. górskie jezioro zaporowe o długości czternastu kilometrów. Z okalających je dróg rozciągają się piękne panoramy gór zanurzających się w wodach jeziora. Po krótkim postoju przy zaporze wybieramy drogę prowadzącą jego wschodnim brzegiem. Na trasie spotykamy coraz więcej aut. Pojawiają się też położone nad brzegiem jeziora restauracje, z których dolatują nas apetyczne aromaty pieczonej ryby. Jak się okazuje – nie tylko nas one kuszą… Z lasu wychodzi kolejny niedźwiedź. Na szczęście zainteresowanie nim jest tak duże, że szybko lawirując pomiędzy początkującymi samochodowymi youtuberami, oddalamy się z planu zdjęciowego pozostawiając miśka i turystów za sobą.


Droga faluje brzegiem jeziora, staramy się nie zatrzymywać na postój, bo nie wiadomo, co wyjdzie zza drzew. Gdy podziwiamy kolejną wcinającą się w zbocze zatokę, z przejeżdżającego samochodu wymachuje do nas kierowca i pasażerowie, krzycząc – „URSU”! Po czym zaraz za nami się zatrzymują i cały skład wyskakuje z telefonami, z zamiarem nakręcenia spektakularnego filmu p.t. „Niedźwiedź pożera rowerzystę”. Na Facebooku gwarantowane kilkadziesiąt tysięcy odsłon! Niestety nie uśmiecha się nam udział w napisach końcowych filmiku, stajemy i obserwujemy, jakie ma plany spacerujący kilkadziesiąt metrów od nas po poboczu niedźwiedź. Za nami podjazd, pod górę nie zwiejemy, można by spróbować szybkiego zjazdu w dół, ale tak naprawdę nie wiadomo, jak się zwierzę zachowa. Zniecierpliwieni turyści odkładają telefony, a na nasze szczęście pojawia się jeden rozsądny motocyklista, opracowujemy taktykę już znaną z poprzedniego spotkania, tym razem mijamy miśka naprawdę blisko, motocyklista odstrasza go podjeżdżając bardzo blisko a my rozpędzamy się, ile sił w nogach i mkniemy w dół. Na szczęście to ostatnia przygoda, wkrótce wyjeżdżamy poza granicę lasu, tu już nie będzie spotkań z niedźwiedziami, ale rozpoczyna się prawdziwa wspinaczka.


Spoglądając w górę widzimy, jak droga wspina się serpentynami ginąc w nadciągających chmurach. Tu jeszcze temperatura około 30 stopni, ale z każdym zakrętem spada a chmury zaczynają coraz nieprzyjemniej wyglądać. Na drodze ruch wygenerowany głównie przez uczestników czeskiego rajdu samochodowego. Mają chłopaki polot – mnóstwo starych aut wypakowanych po brzegi, na dachach wszystko co auto udźwignie, koła, opony, atrapy i zapakowane fotele, jedni mkną po zakrętach, inni mozolnie jak my suną pod górę. Zabawa przednia, postoje robią przy spływających z gór strumieniach, rozkładają fotele, z bagażników natychmiast wyskakują skrzynki z piwkiem i chłodzą się w spływającej, jeszcze widocznej w górze pokrywy śniegu lodowatej wodzie. Kwintesencja czeskiej dobrej zabawy! Niektórych uczestników mijamy kilka razy, jak jeżdżą w górę i w dół, radośnie pozdrawiając nas klaksonami i motywacyjnymi okrzykami. Gdy wjeżdżamy w chmury, te ostatnie są szczególnie potrzebne, bo rower miejscami trzeba pchać pod górę a temperatura spada do ośmiu stopni. Lekki szok termiczny po kliku dniach potwornych upałów.


Po znakach wiedzę, że do szczytu zostały 2 kilometry wspinaczki w mgle, włączamy oświetlenie, zakładamy kamizelki, widoczność spada do może 20 metrów, nadjeżdżających rajdowców słychać, ale wyłaniają się w ostatniej chwili, dlatego oznaczamy się, jak to tylko możliwe. Każdy wspina się w swoim tempie, Roman znika mi z przodu w chmurach i słysząc tylko swój oddech i odgłosy wspinaczki czeskich oldsmobili, już z wielkim trudem naciskam pedały pokonując ostanie kilkaset metrów. Wspinaczka kończy się tunelem prowadzącym na drugą stronę gór. Ten – prawie nieoświetlony -sprawia wrażenie drogi bez końca: 850 metrów w czeluści ociekającej wodą, z pojazdami, których odbijający się ryk silników od ścian przypomina huk nadjeżdżającego pociągu. Tak naprawdę w ostatnim jego odcinku kieruję się tylko na widoczne w oddali światło wylotu, zmęczony, niemal nabijam się na słabo oświetlony fragment starej bariery przymocowany do ściany, by po chwili zaczerpnąć świeżego, ciepłego powietrza po drugiej stronie Karpat, napływającego już z wyłaniającej się przed nami Transylwanii. Transfogarska pokonana!

Rowerem znad Morza Czarnego w Bieszczady cz.2. Klątwa Jeźdźca z Madary.

Bułgaria to zdecydowanie nie jest raj dla rowerzystów, na drodze nie spotykamy ich zbyt wielu, a i drogi temu nie sprzyjają. To zdecydowanie raj dla fanów motoryzacji w wersji oldtimer. Można tu w każdej większej miejscowości kupić samochody królujące na drogach w Europie Zachodniej w latach 80-tych, w Polsce na przełomie wieków a obecnie mknące po bułgarskich bezdrożach. A że podzespoły są trudno dostępne w sklepach, to small biznes bułgarski opiera się na handlu częściami zamiennymi, wulkanizacji oraz wszelkich naprawach wykonywanych przez lokalnych wirtuozów mechaniki samochodowej. Jedni tworzą wspaniałe dzieła, których nie powstydziły się klasyczne parady zabytkowych aut, inni raczej wzorują się na dziełach Picassa… ale o gustach się nie dyskutuje.

Rowerzysta z sakwami wśród fanów motoryzacji wzbudza prawdziwe zainteresowanie. Pierwsze pytanie, które zazwyczaj słyszymy, gdy okazuje się, że po bułgarsku nie rozumiemy to „Are you German?” co od razu kojarzy mi się z moim ulubionym filmem „Piąty element”. Dla tych co nie mieli okazji obejrzeć wyjaśniam, iż – delikatnie to ujmując – przypominamy istoty z innego świata. Bo i po co w temperaturze 40 stopni, zasuwać obładowanym rowerem przez raczej nieatrakcyjne z punktu widzenia kierowców okolice. Ale dla nas liczy się cel.

Do wykutego w skale Jeźdźca z Madary docieramy późnym popołudniem. Droga nie jest zbyt ciekawa, mnóstwo aut, upał i jedyna rekompensata to aromatyczne pola lawendy. Późnym popołudniem docieramy do podnóża wzniesienia, na którego stromych ścianach wykuto majestatyczną postać legendarnego bułgarskiego wodza Khana Tervela. Ostatni odcinek drogi do turystycznego centrum będącego punktem wyjścia na platformę widokową to dwunastoprocentowa wspinaczka i pierwsze wpychanie roweru pod górę. Na szczęście tylko kilometr! Bilet w przystępnej cenie, ruszamy długimi ścianami na spotkanie z historią Bułgarów, w końcu nie na darmo nadłożyliśmy drogi. Entuzjazm związany z szansą na spotkanie z jedyną tego typu atrakcją w Europie szybko jednak mija. Gdzieś w oddali na oświetlonej słońcem ścianie majaczy jakaś postać, coś co wydawało mi się platformą widokową z której można by podziwiać relief, jest raczej pozostałością zamysłu … nie wiadomo kogo i czego. Stalowa, rurowa konstrukcja przytłacza wszystko, niszczy klimat miejsca. Kilka szybkich fotek i skrywam się w cieniu, zoom w aparacie pozwala przyjrzeć się postaci z bliska i tyle. Lekko zdegustowany schodzę na dół, a bilet przestaje mi się wydawać już tani. Kilka łyków wody, trochę narzekania, że szkoda było w upale nadkładać kilometrów, nabijamy się z potężnego Khana i lwa-kuny u jego stóp. I puszczamy się w dół…
Potęgi jednak starożytnych mocy lekceważyć nie wolno, jedna mała, niepozorna dziura na zjeździe i karma wraca. Po małej przekąsce i mrożonej kawie w cieniu wsiadam na rower a tam flak. Oglądam koło, niby wszystko ok, pompuję, ciśnienie trzyma,  ale po chwili znów powietrze schodzi. A potem przez ponad dwie godziny wymieniamy, dętkę, oponę, kolejną dętkę a po chwili jeszcze jedną, ostatnią! I przez kilka kilometrów męczymy się aby koło ułożyło się na obręczy. A ze skalnego klifu gdzieś z oddali bułgarski wódz spogląda na nas, coś mi się zdaje, że z delikatnym uśmiechem na kamiennej twarzy.

Dzień po tej nerwówce nie układa się, ruch na drodze straszny, długie, męczące podjazdy, nerwowi kierowcy, wypiliśmy cały zapas płynów. I gdy już mam dosyć i snuję czarne wizje dalszej wędrówki, pojawia się nadzieja. Postanawiamy odbić i pojechać inną trasą dalej, krajobraz się zmienił, droga spokojniejsza, znów pojawiły się pola lawendy, plantacje truskawek, czarnej porzeczki, jedyne czego brakuje to kilku solidnych łyków zimnej coli. Gdzieś z tyłu pojawiają się ciemne burzowe chmury, które mobilizują do mimo wszystko intensywniejszej jazdy. Na szczęście Bułgarzy lubią z braku innych atrakcji biesiadować pod sklepem w sobotnie popołudnie, trafiamy na otwarty sklep, robimy zapasy i postanawiamy szukać miejsca na nocleg. Tym razem nie będzie luksusów, w wysokiej trawie nad brzegiem rzeki, atakowani przez hordy wściekłych komarów rozbijamy namiot i dusimy się w parnym namiocie.

Noc nie była miła, snu niewiele. Ale rano wiemy, że aby pozbyć się „klątwy” rzuconej przez Jeźdźca z  Madary, trzeba poszukać antidotum. Wyznaczamy nowy cel – wykute w skale cerkwie w Iwanowie, kolejna z bułgarskich atrakcji z Listy UNESCO.

Nowy dzień, nowe siły. Postanawiamy ominąć łukiem Razgrad, mam nadzieję, że fani Łudogorca mi to wybaczą.  Wybieramy boczne drogi może trochę bardziej wyboiste,  ale spokojniejsze. W Popowie robimy smaczne zakupy na targowisku i nawet udaje się nam odszukać sklep rowerowy, gdzie kupujemy nowe dętki. Z nową energią ruszamy dalej, no może tylko kierunek na miasteczko Dwie Mogiły nie jest najszczęśliwszy, ale nowe atrakcje przed nami.